Zapraszamy
Wybrałam
Muczne jako początek trasy, gdyż jest to najszybszy sposób
aby znaleźć się na Bukowe Berdo oraz łatwiej o transport z
powrotem. Bukowe Berdo to najpiękniejsza połonina w Bieszczadach,
widok z niej zapiera dech. Po tej wycieczce, wiem, że na pewno tam
wrócę, tym bardziej na jesień. W przełęczy Goprowskiej można
wybrać opcję na Tarnicę, na którą się nie wybrałam bo był
długi weekend, a co za tym idzie, sporo ludzi wybierało tą opcję.
Poza tym droga z Tarnicy na Wołosate to schody, inaczej zabójstwo
dla kolan. Dlatego też uznałam, że ciekawym pomysłem jest
wyprawa na Halicz. Znowu się nie pomyliłam, to był strzał w
dziesiątkę! Należy pamiętać, że podejście na ten szczyt z
przełęczy Bukowskiej jest dosyć ostre. Znaleźli się jednak tacy
co na niego wbiegali. Z przełęczy Bukowskiej można odbić na punkt
widokowy, oraz zobaczyć słupki graniczne z Ukrainą. Ostatni
fragment trasy do Wołosatego był najdłuższy i najbardziej
monotonny, a ostatnie 2 km były wzdłuż drogi, gdzie nie ma
możliwości złapania podwózki. W trakcie naszego marszu przejechał
tamtędy tylko jeden samochód.
Warto czasem nie
zwlekać aby ujrzeć piękne widoki, gdyż mogą być natchnieniem i
dodać energii w dalszej podróży.
Założeniem wycieczki było zrobić pętlę, aby nie
wracać tą samą trasą oraz za jednym razem zdobyć jak najwięcej
szczytów.
Nie kłamał ten kto pisał, że trasa jest wymagająca
i dobrze mieć kondycję. Wzniesieniom łatwo dać radę przy użyciu
SILNEJ WOLI, jednakże biorąc pod uwagę całą wycieczkę, silna
wola może nie wystarczyć. Przed trasą nie sprawdziłam różnicy
wzniesień, więc przyjęłam za pewnik iż szlak idzie prawie po
równym terenie a wokół są same cudowne widoki. Nie muszę chyba
pisać jak bardzo się myliłam. Aż do Kremenarosa szlak przebiega w
lesie, gdzie co chwilę trzeba schodzić i wychodzić. Na pewno
spodoba się to miłośnikom drzew, jednakże ja byłam zbyt skupiona
na osiągnięciu celu. Las okazał się naszym schronem podczas
deszczu, żadna z nas nie wzięła ze sobą kurtki przeciwdeszczowej,
bo miało być przepięknie. Krzemieniec był naszym punktem
kulminacyjnym. To miejsce gdzie stykają się ze sobą granice trzech
państw: Ukraina, Słowacja i Polska. Można tylko pomarzyć aby być
w trzech krajach jednocześnie, gdyż stoi tam słup informacyjny.
Czuć jednak w tym miejscu jakąś wyjątkowość, spotykają się
tam turyści, mimo różnego pochodzenia i takim samym celu. Nasze
chwile zadumy zostały przerwane, gdyż trzeba było kontynuować
wyprawę. Uznałyśmy, że jak dojdziemy do Wielkiej Rawki to będzie
oznaczać już prawie koniec. Tak nie było, aby dojść do tego
szczytu należy pokonać dosyć strome podejście, która idzie
wzdłuż granicy z Ukrainą. Tam miały powitać nas niezapomniane
widoki. Jakie było nasze zdziwienie, gdy pogoda okazała się tak kiepska, że
ledwo co było widać. Zrezygnowane, podjęłyśmy decyzję, że idziemy na
przełęcz Wyżyniańską aby skrócić naszą trasę o połowę i
podjechać samochodem. Zejście było bardzo strome i należało
pokonać masę schodów, a nasze kolana tylko krzyczały, aby ta
katorga się już skończyła. Na parkingu nikt nie czekał na nas z
zimną wodą, gotowym aby nas podwieźć do samochodu. Po godzinie
żmudnej próby złapania stopa, postanowiłyśmy przejść trasę
pieszo (2h). Pamiętam to jak dziś, podjechał on, czerwonym
samochodem i uratował nas, nasze nogi i nasze nastroje.
Puenta z tej trasy jest taka: Powtórzę tylko
odcinek między Małą - Wielką Rawką, przy dobrej pogodzie.
Ps.
Tylko przy Wetlinie łapałam polski zasięg.
Plan był aby zwiedzić nieistniejące wsie i zobaczyć ich ruiny. Zostawiliśmy samochód pod kościołem w Zatwarnicy - jeśli ktoś nie lubi dużo chodzić albo ma słabsza kondycję, proponuje podjechać samochodem najdalej jak się da. My nie wiedzieliśmy, że można podjechać dużo dalej więc sporo przespacerowaliśmy. Po drodze trochę pobłądziliśmy, chcąc znaleźć odpowiedni szlak, jednakże zdecydowaliśmy się na drogę kamienistą, która była większym pewniakiem. Przy pierwszym znaku, skierowaliśmy się na Krywe, droga przyjemna, którą umiliła nam masa komarów i końskich much. Warto zabrać ze sobą spraye na komary oraz długie spodnie i buty nieprzemakalne do błota. Okolice są cudowne, na trasie niewiele ludzi. Krywe było niesamowite, czuć było magie i niegdyś tętniące życie. Dalej kierowaliśmy się na Tworylne, czytając wcześniej o tej miejscowości wiedziałam jakie ruiny i co mnie mniej więcej czeka. Aby się tam dostać trzeba umieć posługiwać się mapą i mieć dobre przeczucie, gdyż nie ma oznakowanej trasy i wydeptanej ścieżki. Przechodziliśmy nie raz przez rzekę, po konarach drzew, co dodaje dreszczyku emocji. Gdy natchnęliśmy się na grupę konnych jeźdźców, upewniliśmy się, że zmierzamy w odpowiednim kierunku, teraz trasę wyznaczały nam odbite końskie ślady. Gdy czuliśmy, że niedaleko nam do celu, spotkaliśmy turystów, którzy rzekli nam, iż do Tworylnego nie dojdziemy, bo bobry zatarasowały przejście a innego nie ma, więc zawrócili. Czasem jak się samemu nie spróbuje, to się chyba nie uwierzy. Mimo, że faktycznie nie daliśmy rady to miejsce do którego dotarliśmy było niesamowite. Panowała tam cisza i spokój, na łące miało ochotę się położyć ( ze względu na owady tego nie zrobiliśmy ) i delektować taką wolnością. Więc zawróciliśmy, ale bez żadnych roszczeń czy niezadowolenia, że nie udało nam się dotrzeć do Tworylnego. Mieliśmy poczucie, że następnym razem nam się uda, a jak nie to na pewno kiedyś. Bo w to miejsce naprawdę chce się wracać czy będą ruiny czy nie. Oczywiście pod koniec wycieczki już na drodze kamienistej, pojawia się myśl, dlaczego zaparkowaliśmy tak daleko, ale jest na to sposób: Weź ze sobą osobę przy której dobrze się czujesz i czas ci miło płynie.
Wycieczka, którą mieliśmy odkrywać nieistniejące miejsca, okazała się wspaniałym momentem odkrywania siebie.
Ja się chyba nigdy nie nauczę, ze
chodzenie palcem po mapie to nie to samo co w terenie. Dzień
wcześniej decydując się na trasę, patrzyłam, którędy przejść
aby zrobić pętle do samochodu i zobaczyć połoninę Caryńską
oraz Bukowe Berdo. Po wejściu na Bukowe nastąpił u nas kryzys i
szukałyśmy wyjścia awaryjnego z potrzasku. Jednakże ze wszystkich
znanych nam osób, nikt nie był w stanie po nas przyjechać,
gdybyśmy zeszły do Mucznego, więc musiałyśmy zebrać resztki sił
i kierować się w stronę samochodu. Wracając jednak do
początku wycieczki, wejście na Caryńską z parkingu w Ustrzykach
Górnych, jest całkiem przyjemne a śniadanie na jej szczycie nie
mogło smakować lepiej. Trasa biegnąca lasem z Przysłupu
caryńskiego do miejscowości Widełki była niesamowicie magiczna.
Maszerując miało się wrażenie, jakby to był od dawna nie używany
szlak, cudowna cisza, ścieżka zarośnięta, przez którą trzeba
się przedzierać, po prostu dzika natura. To był najfajniejszy
odcinek podczas wędrówki.
Jeśli nie udało ci się rano
zakupić biletu do parku narodowego, to w Widełkach teraz będziesz
mieć okazję. Szlak niebieski na bukowe berdo, jest zróżnicowany i
nie jest ciężki, podobny co z Mucznego, różni się tylko czasem
podejścia. W czasie wędrówki miałam ta przyjemność, że
30 min po naszym postoju zorientowałam się, że zostawiłam
telefon, po który musiałam wracać i znów powtarzać określony
odcinek ( efekt deja vu ) . Na Bukowym Berdo zrobiłyśmy sobie
dłuższy postój, obmyślając nieudany plan ewakuacji i nabierając
sił do dalszej walki, Humor poprawił nam Pan, który stwierdził,
że nie dojdziemy do samochodu, że nasz plan jest skazany na klęskę.
Doradził nam również trasę 2 razy dłuższą i wtedy
zorientowałyśmy się, żeby jego słów nie brać sobie za bardzo
do serca. Pod Tarnicą pojawiła się myśl, aby jeszcze na nią
wejść, bo jak to, być obok a nie zaliczyć szczytu. Jednakże ja
już stanowczo uznałam, że pora dnia nieodpowiednia i o ile zachód
słońca na Tarnicy brzmi kusząco o tyle schodzenie szlakiem w nocy
już mniej. Tutaj też natchnęłyśmy się na grupkę
przesympatycznych emerytów. Raźniej się nam szło, zaproponowali
nam podwózkę a my im świeciłyśmy podczas schodzenia. Idealny
przykład pięknej współpracy a ponad to miałyśmy pewność, że
wszyscy zeszli bezpiecznie na parking.
W samochodzie
poczułyśmy się jak zwycięzcy, jednomyślnie twierdząc, że
to nagroda za własną głupotę. Ustaliłyśmy, że nigdy nie
będziemy robić podobnej trasy, że 9h jest wystarczające. Jasne...
Do następnego razu zapomnimy o tym jak było teraz.
Plan był aby wyruszyć z Komańczy do jeziorek, niestety tereny te zostały zalane przez wodę i musiałyśmy wybrać trasę z Rzepedzi. Trasa jest przyjemna ale troszkę się dłuży. Chryszczata to nazwa szczytu pomiędzy drzewami, nie należy się więc spodziewać żadnych widoków. Odcinek między szczytem a jeziorkami jest dosyć stromy, ale cały wysiłek wynagradza niezapomniany widok jeziorek. Przyjemniej się robi, kiedy człowiek uświadamia sobie, ile trudu trzeba włożyć, aby móc dać cieszyć się oczom. Jeziorka widziałam na wiosnę, teraz muszę poczekać na jesień! Już wiem, że to będzie przez Komańczę, tej trasy raczej już nie powtórzę.
Bo wielki wysiłek jest warty swojej nagrody
Aby rozpocząć wędrówkę, należy dojechać najpierw do miejscowości Rabe, a w niej minać kamieniołom i zaparkować w miejscu gdzie jest zakaz wjazdu ( poniżej zakazu, jest informacja, ze można zostawić tam samochód). Nie ukrywam, że podczas tej wędrówki, bardzo przydała nam się mapa. O ile na początku kierowaliśmy się na Chryszczatą o tyle później, kierowaliśmy się intuicją i GPSem. Jednakże miejsce docelowe, Jeziorka Bobrowe były warte chodzenia na ślepo. Widok tym przyjemniejszy, że jest on schowany i trzeba się troszkę wysilić aby do niego dotrzeć. Bez problemu dojedzie się tam również na rowerach. Chcieliśmy wrócić czerwonym szlakiem, niestety był on zamknięty z powodu wycinki drzew na pół roku ( zamknięcie do grudnia). Dlatego warto wcześniej upewnić się, czy dana trasa jest możliwa do realizacji. Choć zmiana szlaku była nieplanowana, to nie zepsuło nam to wycieczki, gdyż walory przyrodnicze były równie piękne i ciekawe.
© Wszystkie prawa zastrzeżone. Wszystkie zdjęcia są zastrzeżone. 2020